Od lat trwa święta wojna pomiędzy miłośnikami tych dwóch zabaw. Gracze ASG próbują udowodnić że ich sport jest the best, a gracze PB mają to zagadnienie w nosie ;) Poniżej filmik na którym wyraźnie widać która z tych zabaw jest lepsza.
Tutaj ktoś stara się rozwiać mity i przedstawic (jego zdaniem) sensowne argumenty. Pierwszy filmik jednak przemawia do mnie bardziej ;)
piątek, 30 maja 2008
czwartek, 29 maja 2008
Żydzi palą książki!
W 30 tysięcznym mieście Or Jehuda żydowscy studenci palili egzemplarze Biblii które zawierały Nowy Testament. Mieszkańcy przez megafon wzywani byli do oddawania książek. Ortodoksi zbierali je, chodząc od drzwi do drzwi. Ułożyli Biblię w stosy przed synagogą i podpalili. Całe zajście tłumaczone było prawem, które nakazuje palenie materiałów nakłaniających Żydów do zmiany wiary.
- Z pewnością nie potępiam palenia książek. Potępiam tych, którzy je rozdawali - powiedział zastępca burmistrza Uzi Aharon.
Czy oni niczego się nie nauczyli? Jak mogą zachowywać się w tak jednoznacznie kojarzący sie sposób? Czy z przekonania o własnej wyższości wynika przeświadczenie, że wszystko im wypada?
Nie zauważyłem w mainstreamowych mediach wielu informacji na ten temat. Czy to poprawność polityczna nie pozwala przypomnieć słów Heinrich Heinego "Tam, gdzie książki palą, niebawem także ludzi palić będą". Środowiska katolickie nie zapałały świętym oburzeniem. W zasadzie nic się nie stało. Być może czas oswajać się z myślą, że można drukować karykatury Jezusa, ale Mahometa już nie. Można palić Nowy Testament, ale nie Torę.
Takie feministyczne podejście do słowa równouprawnienie.
Jan Zamojski/AGENCJA GAZETA
- Z pewnością nie potępiam palenia książek. Potępiam tych, którzy je rozdawali - powiedział zastępca burmistrza Uzi Aharon.
Czy oni niczego się nie nauczyli? Jak mogą zachowywać się w tak jednoznacznie kojarzący sie sposób? Czy z przekonania o własnej wyższości wynika przeświadczenie, że wszystko im wypada?
Nie zauważyłem w mainstreamowych mediach wielu informacji na ten temat. Czy to poprawność polityczna nie pozwala przypomnieć słów Heinrich Heinego "Tam, gdzie książki palą, niebawem także ludzi palić będą". Środowiska katolickie nie zapałały świętym oburzeniem. W zasadzie nic się nie stało. Być może czas oswajać się z myślą, że można drukować karykatury Jezusa, ale Mahometa już nie. Można palić Nowy Testament, ale nie Torę.
Takie feministyczne podejście do słowa równouprawnienie.
Jan Zamojski/AGENCJA GAZETA
poniedziałek, 26 maja 2008
KONTAKT 2008 - "Othello" Teatr Bagatela w Krakowie
Trzeci spektakl który widziałem, gdzie używa się tego samego elementu scenografii, krzywych zwierciadeł. Zmowa, fascynacja tym samym, jeden scenograf, czy brak pomysłów?
środa, 7 maja 2008
wtorek, 6 maja 2008
Święty Napletek
Podczas buszowania po internecie trafiłem na tekst traktujący o napletku Jezusa. Myślę, że jest na czasie, gdy tak gorąco dyskutujemy, kroić czy nie kroić Jana Pawła II.
Wstydliwa relikwia
Jakub Kowalski
1 stycznia to data magiczna. Zaczyna się Nowy Rok i karnawał. Wszystkim jakoś lżej na sercu, choć głowa schlebia grawitacji. Dzień ten jednak, prócz świeżości nowego rozdziału, niesie ze sobą jeszcze inny posmak. Ortodoksyjni katolicy, kac, nie kac, obowiązkowo muszą stawić się na mszy. Czci się dziś bowiem "Święto Bożej Rodzicielki Maryi". Jeszcze pół wieku temu nie istniało. Zastępowała je inna okazja: "Święto Obrzezania i Nadania Imienia Jezus". W swych kalendarzach mają je chrześcijanie, Anglikanie - dziś pod nazwą "Święta Imienia Jezus" oraz obrządki wschodnie - w XX i XXI wieku świętujące 14 stycznia.
Jak sam problem pozbawienia Bożego Syna końcówki penisa, z teologicznego punktu widzenia, nie jest ani śmieszny, ani wcale taki prosty, tak podejście do sprawy pamiątki po Zbawicielu, często niebezpiecznie przypominało groteskę i skecze Latającego Cyrku Monty Python'a.
Mistyczna fizjologia
Mimo swej powszechnej łatwowierności, ludzie niczego tak nie lubią, jak sobie dobrze pomacać. Kościół katolicki od zawsze profesjonalnie czuły na wszelkie zachcianki, mody i zwyczaje swoich potencjalnych wyznawców, niemal tradycyjnie skłonny jest (zawsze w imię tolerancji lub innych świętych idei oczywiście), wychodzić im na przeciw. Nie inaczej ma się sprawa relikwii, czyli świętych kończyn, kości, błogosławionych płynów ustrojowych i innych bibelotów, jak sprzęty domowe, czy co tam państwu na ołtarzach jeszcze z kieszeni wypadło. Po dziś dzień Watykan nie bardzo wie, jak sobie radzić ze zjawiskiem namaszczonych mistyką resztek swojej marketingowej spuścizny. Zazwyczaj temat ten dyplomatycznie pomija milczeniem. Wiadomo, najważniejsze są cuda, cuda i "jeszcze raz pieniądze".
Mnożąc cuda
Prawdziwa eksplozja wszelkiego rodzaju świętych odpadków przypadła na okres średniowiecza. To wtedy pojawiają się szczęśliwie "odnalezione" szczeble drabiny jakubowej, fragmenty ramy okiennej, w której archanioł Gabriel zwiastował Marii Pannie, części stołu i obrusu z ostatniej wieczerzy, czy (o zgrozo!) palec Ducha Świętego, wystawiany w pewnym franciszkańskim klasztorze. Relikwie wcale nie muszą być małe. Do dosyć pokaźnych okazów należą schody w bazylice św. Jana w Lateranie (te po których stąpał Jezus, idąc na spotkanie z Piłatem!?), bądź święty domek, w którym onegdaj mieszkała Matka Boska, a który to czterej anieli w 1295 roku przenieśli z Nazaretu do bazyliki Santuario della Santa Casa w Loreto (schody może przenieśli inni, ale w podobny sposób - cudem, czyli ledwo, ledwo). Największym powodzeniem zawsze cieszyło się oczywiście wszystko to, co pozostawił po sobie Zbawiciel, czyli pieluchy, sianko z betlejemskiej stajenki, jego pot, czy krople krwi. Odnotowuje się niezliczone ilości odłamków krzyża, a do posiadania gwoździ, którymi przybito do niego Mesjasza przyznaje się wciąż ponad 30 kościołów. Ciernie z korony ma w swych zbiorach po dziś dzień około 150 placówek, co starczyło by na co najmniej trzy takie korony. Katedra Notre Damme w każdy Wielki Piątek wystawia na pokaz koronę bez jednego ciernia.
Takich ewenementów jest, rzecz jasna, o wiele więcej. Zaliczyć do nich trzeba takie niedorzeczności, jak anielskie pióra i mleko Matki Boskiej. Leży wśród nich także prawdziwy klejnot zarówno teologii, jak i pospolitego zabobonu. Zaginiony i odnaleziony, wielokrotnie rozmnażany, ale potem znowu gdzieś zapodziany święty napletek Jezusa Chrystusa.
Cenny element
Powszechnie znanym jest fakt, że każdy rodowity żyd wkrótce po narodzinach dobrowolnie, czyli przymusowo, zawrzeć musi przymierze z Bogiem i dostąpić sakramentu obrzezania. Taka jest tradycja, prawo, kultura, itd. Nie ominęło to więc także naszego sympatycznego Zbawiciela. Ósmego dnia, jak mówią jedni, w świątyni lub, jak inni - w grocie, człowiek imieniem Szymon, sprawnym miejmy nadzieję ruchem, pozbawił go napletka (w tradycji ortodoksyjnych żydów do dziś obrzezania dokonuje się paznokciem i wysysa krew z rany) i sprowadził na świat późniejszy problem. Wciąż trwają dysputy nad tym, czy Jezus rzeczywiście fizycznie wstąpił w niebiosa, bo skoro wyruszył tam niekompletny, to czy dotarł tam w pełni? Inną sprawą jest pytanie, czy jeśli jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga, to czy On jest obrzezany, czy nie. Jeśli nie, to po co to całe obrzezanie w imię Pana? Tak, czy inaczej obciętą końcóweczkę Mesjasza zachowano. Jedna z wersji mówi, że Maria (matka Chrystusa) przezornie nosiła ją przy sobie przez całe życie, by później jej syn mógł pojawić się przed Ojcem w fizycznej i duchowej pełni. Inna, że przed śmiercią przekazała ją apostołom. Jeszcze inna zaś, że akuszerka schowała ją w alabastrowym słoju ze słodkimi wonnościami i przekazała swojemu synowi, handlarzowi pachnidłami, by nigdy go nie sprzedawał. Widocznie kupiec jednak nie posłuchał mamy, bo jak mówi legenda, słój ów znalazł się później w rękach Marii Magdaleny, która przekazała go dalej, a reszta to już historia.
Im więcej, tym lepiej?
Liczba miejsc, które szczyciły się posiadaniem świętego napletka sięgnęła, według niektórych wyliczeń, nawet czternastu. Były wśród nich takie miasta jak: Metz, Nancy, Brugge, Bolonia, czy nawet Paryż. W swoim czasie cześć tej relikwii podawano w sześciu miejscach jednocześnie, w Charroux, Veaux, Antwerpii, Hildesheim, Coulombs i rzecz jasna w Rzymie. W jednym czasie mniej więcej (XII w.), pojawia się kilka takich eksponatów. Do Antwerpii przywozi go z Palestyny jeden z kleryków, a Charroux we Francji otrzymuje go rzekomo w darze od aniołów, bądź jak głosi inna wersja wydarzeń, w prezencie od Bizantyjskiej cesarzowej Ireny. Napletek belgijski był bardziej wiarygodny bowiem raz po raz spektakularnie krwawił. Nie powstrzymało to jednak sporu, który wybuchł wokół sprawy autentyczności relikwii. Prób jego zażegnania podejmowali się papież Innocenty III (XII w.) oraz św. Brygida ze Szwecji (XIV w.). Głowa kościoła najpierw przychylała się do teorii o możliwej prawdziwości przedstawianego mu dowodu, by później (zaczęło się robić nieprzyjemnie) uciąć sprawę stwierdzeniem, że Jezus wstępując w niebiosa poszedł tam całym sobą, nie zapominając oczywiście o przedmiocie sporu. Dziwnie więc w tym świetle wyglądają późniejsze objawienia św. Brygidy, która wskazała, palcem mistycznego rzeczoznawcy, na autentyczność egzemplarza znajdującego się wówczas w Rzymie (nota bene tego samego, którego wcześniej upodobał sobie papież). Może należy dać wiarę jezuicie- A. Salmeron'owi, który w roku 1602 twierdził, że Bóg w cudowny sposób rozmnożył napletek Chrystusa. A może biskupowi Argeli Rocca wierzącemu, że pod wpływem boskiej mocy można go zobaczyć w wielu miejscach na raz. Kto wie? Do dziś Kościół nie zaprzeczył niczemu.
W pędzie ku świętości
Zdarzali się także dewoci. Taka na przykład święta Katarzyna ze Sieny, śniła o Chrystusie tak poważnie, że wstąpiła z nim w mistyczny związek małżeński, który przypieczętować miała ślubna obrączka, wykonana wiadomo z czego. Inna gorliwa siostra w wierze, żyjąca na przełomie XVII i XVIII w., wiedeńska zakonnica Agnes Blannbekin miała objawienie zgoła innego typu. Jak opisuje jej przeżycie pewien benedyktyn: "zawsze na święto obrzezania serdecznie i z głębi serca opłakiwała utratę krwi, na którą zgodził się Chrystus, już tak wcześnie i u progu dzieciństwa". I pewnego razu, podczas takiej uroczystości, kiedy zastanawiała się, gdzie też podziewać się może napletek Pana, poczuła na języku słodkość i coś jakby w rodzaju skórki. Połknęła ją więc, ona pojawiła się jednak raz jeszcze, więc znowu ją połknęła, a ona znowu się pojawiła, więc ją znowu połknęła, a ona znowu... I tak podobno około setki razy, konsumując tym samym całkiem pokaźny święty posiłek.
Sporna relikwia
W 1983 roku mieszkańcy miasteczka Calcata, nieopodal Rzymu, przygotowywali się właśnie do corocznej procesji z okazji Święta Obrzezania, kiedy dotarła do nich druzgocąca wiadomość: "skradziono święty napletek". Ojciec Dario Magnoni ogłosił, że relikwia, ostatni wciąż współcześnie wystawiany publicznie egzemplarz, zniknęła z jego skrzynki na buty, dokąd przeniósł ją pod groźbą ekskomuniki jeszcze w latach 50-tych. Drugi Sobór Watykański wykreślił wtedy z kościelnego kalendarza święto napletka i ogłosił 1 stycznia "Świętem Bożej Rodzicielki Maryi". Już w roku 1900 pod wpływem sensacji wywołanej rzekomym ponownym odkryciem owocu boskiego obrzezania, Stolica Apostolska zabroniła pisać i mówić, a nawet wymawiać "imienia" świętego napletka. Nie przyniosło to jednak oczekiwanego skutku i w Calcacie procesja wciąż, rok w rok, uparcie wyruszała w miasto. Tradycja ta korzeniami sięgała XVI w., kiedy odkryto w mieście ów skarb. Był to ten sam drobiazg, nad którym pochylali się niegdyś papież i mistyczka, a który skradziony w 1527 roku przez niemieckiego żołnierza, trafił tu wraz z nim. Złodziej nie uciekł więc daleko, a ukrytą w celi schwytanego cząstkę Boga odnaleziono po 30-tu latach, w towarzystwie spektakularnych anomalii pogodowych, obwołanych rzecz jasna cudami. Nawet mimo dwudziestowiecznych gróźb Watykanu kult "intymnej relikwii" w miasteczku nie umarł.
Rdzeń wszystkiego
Fundamentem siły Chrześcijaństwa jest zdolność wchłaniania napotykanych na swej drodze tradycji. Przez wieki sprzyjało ono rozwijającym się na jego łonie ruchom, tolerując powstające, śmieszne czasem, zwyrodnienia. Obecnie na kult relikwii spoglądać możemy z pobłażaniem. Dziś to nauka czyni cuda, do niej więc zwracamy się o weryfikację rzeczywistości (wiemy już na przykład, że jezusowym napletkiem nie są pierścienie Saturna, jak jeszcze w XVII wieku twierdził teolog Leo Allatius). Z jej pomocą określić możemy pochodzenie, czy wiek znalezisk, a nawet zwyczaje i dolegliwości naszych odkopanych przodków, pytanie jednak, na które nauka odpowiedzieć nam na pewno nie zdoła, brzmi- w co wierzyć? Nawet jeśliby kiedyś udało się odkopać ciało Mesjasza (to oczywiście tylko nadużycie, bo przecież od dawna siedzi już po prawicy Ojca), to jakim sposobem przystąpiono by do identyfikacji? Na podstawie obrazka? Można się spierać nad tym, czy święty napletek przetrwał, czy nie (Miles Kington w dokumencie nadanym w 1997 przez telewizję Chanel 4, nie odnalazł we Włoszech żadnego egzemplarza). Pewnym jest jednak, że Jezus jak każdy Żyd obrzezania na pewno doświadczył, otwierając tym pole do popisu zarówno przyszłym purytańskim teologom, jak i żądnym sensacji spekulantom.
Wiem, że tego typu wpis nad zdjęciem z I LO wygląda cokolwiek dwuznacznie, ale potraktujmy to jako zagadnienie z kręgu religioznawstwa, a nie biologii :D
Wstydliwa relikwia
Jakub Kowalski
1 stycznia to data magiczna. Zaczyna się Nowy Rok i karnawał. Wszystkim jakoś lżej na sercu, choć głowa schlebia grawitacji. Dzień ten jednak, prócz świeżości nowego rozdziału, niesie ze sobą jeszcze inny posmak. Ortodoksyjni katolicy, kac, nie kac, obowiązkowo muszą stawić się na mszy. Czci się dziś bowiem "Święto Bożej Rodzicielki Maryi". Jeszcze pół wieku temu nie istniało. Zastępowała je inna okazja: "Święto Obrzezania i Nadania Imienia Jezus". W swych kalendarzach mają je chrześcijanie, Anglikanie - dziś pod nazwą "Święta Imienia Jezus" oraz obrządki wschodnie - w XX i XXI wieku świętujące 14 stycznia.
Jak sam problem pozbawienia Bożego Syna końcówki penisa, z teologicznego punktu widzenia, nie jest ani śmieszny, ani wcale taki prosty, tak podejście do sprawy pamiątki po Zbawicielu, często niebezpiecznie przypominało groteskę i skecze Latającego Cyrku Monty Python'a.
Mistyczna fizjologia
Mimo swej powszechnej łatwowierności, ludzie niczego tak nie lubią, jak sobie dobrze pomacać. Kościół katolicki od zawsze profesjonalnie czuły na wszelkie zachcianki, mody i zwyczaje swoich potencjalnych wyznawców, niemal tradycyjnie skłonny jest (zawsze w imię tolerancji lub innych świętych idei oczywiście), wychodzić im na przeciw. Nie inaczej ma się sprawa relikwii, czyli świętych kończyn, kości, błogosławionych płynów ustrojowych i innych bibelotów, jak sprzęty domowe, czy co tam państwu na ołtarzach jeszcze z kieszeni wypadło. Po dziś dzień Watykan nie bardzo wie, jak sobie radzić ze zjawiskiem namaszczonych mistyką resztek swojej marketingowej spuścizny. Zazwyczaj temat ten dyplomatycznie pomija milczeniem. Wiadomo, najważniejsze są cuda, cuda i "jeszcze raz pieniądze".
Mnożąc cuda
Prawdziwa eksplozja wszelkiego rodzaju świętych odpadków przypadła na okres średniowiecza. To wtedy pojawiają się szczęśliwie "odnalezione" szczeble drabiny jakubowej, fragmenty ramy okiennej, w której archanioł Gabriel zwiastował Marii Pannie, części stołu i obrusu z ostatniej wieczerzy, czy (o zgrozo!) palec Ducha Świętego, wystawiany w pewnym franciszkańskim klasztorze. Relikwie wcale nie muszą być małe. Do dosyć pokaźnych okazów należą schody w bazylice św. Jana w Lateranie (te po których stąpał Jezus, idąc na spotkanie z Piłatem!?), bądź święty domek, w którym onegdaj mieszkała Matka Boska, a który to czterej anieli w 1295 roku przenieśli z Nazaretu do bazyliki Santuario della Santa Casa w Loreto (schody może przenieśli inni, ale w podobny sposób - cudem, czyli ledwo, ledwo). Największym powodzeniem zawsze cieszyło się oczywiście wszystko to, co pozostawił po sobie Zbawiciel, czyli pieluchy, sianko z betlejemskiej stajenki, jego pot, czy krople krwi. Odnotowuje się niezliczone ilości odłamków krzyża, a do posiadania gwoździ, którymi przybito do niego Mesjasza przyznaje się wciąż ponad 30 kościołów. Ciernie z korony ma w swych zbiorach po dziś dzień około 150 placówek, co starczyło by na co najmniej trzy takie korony. Katedra Notre Damme w każdy Wielki Piątek wystawia na pokaz koronę bez jednego ciernia.
Takich ewenementów jest, rzecz jasna, o wiele więcej. Zaliczyć do nich trzeba takie niedorzeczności, jak anielskie pióra i mleko Matki Boskiej. Leży wśród nich także prawdziwy klejnot zarówno teologii, jak i pospolitego zabobonu. Zaginiony i odnaleziony, wielokrotnie rozmnażany, ale potem znowu gdzieś zapodziany święty napletek Jezusa Chrystusa.
Cenny element
Powszechnie znanym jest fakt, że każdy rodowity żyd wkrótce po narodzinach dobrowolnie, czyli przymusowo, zawrzeć musi przymierze z Bogiem i dostąpić sakramentu obrzezania. Taka jest tradycja, prawo, kultura, itd. Nie ominęło to więc także naszego sympatycznego Zbawiciela. Ósmego dnia, jak mówią jedni, w świątyni lub, jak inni - w grocie, człowiek imieniem Szymon, sprawnym miejmy nadzieję ruchem, pozbawił go napletka (w tradycji ortodoksyjnych żydów do dziś obrzezania dokonuje się paznokciem i wysysa krew z rany) i sprowadził na świat późniejszy problem. Wciąż trwają dysputy nad tym, czy Jezus rzeczywiście fizycznie wstąpił w niebiosa, bo skoro wyruszył tam niekompletny, to czy dotarł tam w pełni? Inną sprawą jest pytanie, czy jeśli jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga, to czy On jest obrzezany, czy nie. Jeśli nie, to po co to całe obrzezanie w imię Pana? Tak, czy inaczej obciętą końcóweczkę Mesjasza zachowano. Jedna z wersji mówi, że Maria (matka Chrystusa) przezornie nosiła ją przy sobie przez całe życie, by później jej syn mógł pojawić się przed Ojcem w fizycznej i duchowej pełni. Inna, że przed śmiercią przekazała ją apostołom. Jeszcze inna zaś, że akuszerka schowała ją w alabastrowym słoju ze słodkimi wonnościami i przekazała swojemu synowi, handlarzowi pachnidłami, by nigdy go nie sprzedawał. Widocznie kupiec jednak nie posłuchał mamy, bo jak mówi legenda, słój ów znalazł się później w rękach Marii Magdaleny, która przekazała go dalej, a reszta to już historia.
Im więcej, tym lepiej?
Liczba miejsc, które szczyciły się posiadaniem świętego napletka sięgnęła, według niektórych wyliczeń, nawet czternastu. Były wśród nich takie miasta jak: Metz, Nancy, Brugge, Bolonia, czy nawet Paryż. W swoim czasie cześć tej relikwii podawano w sześciu miejscach jednocześnie, w Charroux, Veaux, Antwerpii, Hildesheim, Coulombs i rzecz jasna w Rzymie. W jednym czasie mniej więcej (XII w.), pojawia się kilka takich eksponatów. Do Antwerpii przywozi go z Palestyny jeden z kleryków, a Charroux we Francji otrzymuje go rzekomo w darze od aniołów, bądź jak głosi inna wersja wydarzeń, w prezencie od Bizantyjskiej cesarzowej Ireny. Napletek belgijski był bardziej wiarygodny bowiem raz po raz spektakularnie krwawił. Nie powstrzymało to jednak sporu, który wybuchł wokół sprawy autentyczności relikwii. Prób jego zażegnania podejmowali się papież Innocenty III (XII w.) oraz św. Brygida ze Szwecji (XIV w.). Głowa kościoła najpierw przychylała się do teorii o możliwej prawdziwości przedstawianego mu dowodu, by później (zaczęło się robić nieprzyjemnie) uciąć sprawę stwierdzeniem, że Jezus wstępując w niebiosa poszedł tam całym sobą, nie zapominając oczywiście o przedmiocie sporu. Dziwnie więc w tym świetle wyglądają późniejsze objawienia św. Brygidy, która wskazała, palcem mistycznego rzeczoznawcy, na autentyczność egzemplarza znajdującego się wówczas w Rzymie (nota bene tego samego, którego wcześniej upodobał sobie papież). Może należy dać wiarę jezuicie- A. Salmeron'owi, który w roku 1602 twierdził, że Bóg w cudowny sposób rozmnożył napletek Chrystusa. A może biskupowi Argeli Rocca wierzącemu, że pod wpływem boskiej mocy można go zobaczyć w wielu miejscach na raz. Kto wie? Do dziś Kościół nie zaprzeczył niczemu.
W pędzie ku świętości
Zdarzali się także dewoci. Taka na przykład święta Katarzyna ze Sieny, śniła o Chrystusie tak poważnie, że wstąpiła z nim w mistyczny związek małżeński, który przypieczętować miała ślubna obrączka, wykonana wiadomo z czego. Inna gorliwa siostra w wierze, żyjąca na przełomie XVII i XVIII w., wiedeńska zakonnica Agnes Blannbekin miała objawienie zgoła innego typu. Jak opisuje jej przeżycie pewien benedyktyn: "zawsze na święto obrzezania serdecznie i z głębi serca opłakiwała utratę krwi, na którą zgodził się Chrystus, już tak wcześnie i u progu dzieciństwa". I pewnego razu, podczas takiej uroczystości, kiedy zastanawiała się, gdzie też podziewać się może napletek Pana, poczuła na języku słodkość i coś jakby w rodzaju skórki. Połknęła ją więc, ona pojawiła się jednak raz jeszcze, więc znowu ją połknęła, a ona znowu się pojawiła, więc ją znowu połknęła, a ona znowu... I tak podobno około setki razy, konsumując tym samym całkiem pokaźny święty posiłek.
Sporna relikwia
W 1983 roku mieszkańcy miasteczka Calcata, nieopodal Rzymu, przygotowywali się właśnie do corocznej procesji z okazji Święta Obrzezania, kiedy dotarła do nich druzgocąca wiadomość: "skradziono święty napletek". Ojciec Dario Magnoni ogłosił, że relikwia, ostatni wciąż współcześnie wystawiany publicznie egzemplarz, zniknęła z jego skrzynki na buty, dokąd przeniósł ją pod groźbą ekskomuniki jeszcze w latach 50-tych. Drugi Sobór Watykański wykreślił wtedy z kościelnego kalendarza święto napletka i ogłosił 1 stycznia "Świętem Bożej Rodzicielki Maryi". Już w roku 1900 pod wpływem sensacji wywołanej rzekomym ponownym odkryciem owocu boskiego obrzezania, Stolica Apostolska zabroniła pisać i mówić, a nawet wymawiać "imienia" świętego napletka. Nie przyniosło to jednak oczekiwanego skutku i w Calcacie procesja wciąż, rok w rok, uparcie wyruszała w miasto. Tradycja ta korzeniami sięgała XVI w., kiedy odkryto w mieście ów skarb. Był to ten sam drobiazg, nad którym pochylali się niegdyś papież i mistyczka, a który skradziony w 1527 roku przez niemieckiego żołnierza, trafił tu wraz z nim. Złodziej nie uciekł więc daleko, a ukrytą w celi schwytanego cząstkę Boga odnaleziono po 30-tu latach, w towarzystwie spektakularnych anomalii pogodowych, obwołanych rzecz jasna cudami. Nawet mimo dwudziestowiecznych gróźb Watykanu kult "intymnej relikwii" w miasteczku nie umarł.
Rdzeń wszystkiego
Fundamentem siły Chrześcijaństwa jest zdolność wchłaniania napotykanych na swej drodze tradycji. Przez wieki sprzyjało ono rozwijającym się na jego łonie ruchom, tolerując powstające, śmieszne czasem, zwyrodnienia. Obecnie na kult relikwii spoglądać możemy z pobłażaniem. Dziś to nauka czyni cuda, do niej więc zwracamy się o weryfikację rzeczywistości (wiemy już na przykład, że jezusowym napletkiem nie są pierścienie Saturna, jak jeszcze w XVII wieku twierdził teolog Leo Allatius). Z jej pomocą określić możemy pochodzenie, czy wiek znalezisk, a nawet zwyczaje i dolegliwości naszych odkopanych przodków, pytanie jednak, na które nauka odpowiedzieć nam na pewno nie zdoła, brzmi- w co wierzyć? Nawet jeśliby kiedyś udało się odkopać ciało Mesjasza (to oczywiście tylko nadużycie, bo przecież od dawna siedzi już po prawicy Ojca), to jakim sposobem przystąpiono by do identyfikacji? Na podstawie obrazka? Można się spierać nad tym, czy święty napletek przetrwał, czy nie (Miles Kington w dokumencie nadanym w 1997 przez telewizję Chanel 4, nie odnalazł we Włoszech żadnego egzemplarza). Pewnym jest jednak, że Jezus jak każdy Żyd obrzezania na pewno doświadczył, otwierając tym pole do popisu zarówno przyszłym purytańskim teologom, jak i żądnym sensacji spekulantom.
Wiem, że tego typu wpis nad zdjęciem z I LO wygląda cokolwiek dwuznacznie, ale potraktujmy to jako zagadnienie z kręgu religioznawstwa, a nie biologii :D
czwartek, 1 maja 2008
Subskrybuj:
Posty (Atom)